» Blog » Wiosenna Opowieść - opowiadanie w klimacie pulp
23-07-2008 11:49

Wiosenna Opowieść - opowiadanie w klimacie pulp

W działach: Tfórczość | Odsłony: 13

Tadam. Prezentuję najnowsze opowiadanie, utrzymane w klimatach pulp fiction; filmu sensacyjnego i czarnej komedii.

Ponieważ jest długie, załączam także wersje PDF.

Jest dużo przemocy i dużo bluzgów. Czuję się usprawiedliwiony, w Pulp Fiction słowo "fuck" pada 271 razy i nikt się nie bulwersuje.

Ogłoszenie: jutro wrzucam Antologię moich opowiadań z zeszłego roku w formie pdf, po ponownej korekcie. Polecam.

Acha, kawałki oznaczone "wspomnienie" to retrospekcje, jeżeli ktoś nie zauważy.

Wiosenna Opowieść w PDF
_______________________________________________



Wiosenna opowieść


Noc zabójców
Domowa eksterminacja

Ciemność pokoju została nagle zakłócona przez ogień zapalniczki. Przez kilka sekund chybotał on w jednym miejscu, rzucając na ściany odrobinę światła, po czym został przesunięty w czarnej, pozbawionej punktów odniesienia przestrzeni. Głębokie westchnięcie, towarzyszące zapalanemu papierosowi, zamąciło panującą w mieszkaniu ciszę.

Ciemna sylwetka, należąca do mężczyzny co najmniej słusznej postury, dźwignęła się na nogi z fotela, na którym spędził on ostatnie kilka godzin, pogrążony w półśnie. Przeszedł powoli przez niewielkie mieszkanie. Nie zapalał światła: jedynym jasnym punktem był żar papierosa, którym z lubością się zaciągał. Usiadł na chwilę w kuchni. W dzbanku była chyba jeszcze resztka wieczornej kawy. Nalał sobie pełną filiżankę zimnego, obrzydliwego napoju. Nie przeszkadzało mu to specjalnie – tak naprawdę w ogóle nie lubił smaku kawy i pił ją wyłącznie z przyzwyczajenia. Powoli, z każdym kolejnym łykiem, jego umysł rozjaśniał się. Oczywiście, w sytuacjach zagrożenia potrafił rozbudzić się w kilka sekund, teraz jednak nie było ku temu potrzeby. Wiedział, że ma co najmniej kilka długich godzin do wczesnego, wiosennego świtu.

Po minucie czy dwóch znowu wstał i poszedł, tym razem już bardziej stanowczym krokiem, do łazienki. Otworzył drzwi, wypuścił z płuc papierosowy dym i zapalił światło. Blask na początku oślepił go, ale i tak wiedział, czego ma się spodziewać. Zamrugał oczami i wszedł do środka.

Robale. Każdej nocy, kiedy w mieszkaniu na dobre zapadał zmrok, te małe obrzydlistwa wyłaziły ze swoich kryjówek i opanowywały jego łazienkę. Nie, żeby było ich dużo, wręcz przeciwnie – rzadko widywał więcej niż pięć na raz. To jednak wystarczało. Nie życzył sobie takich świństw na własnym łazienkowym dywaniku, ręcznikach, umywalkach. Kiedyś zabijał je tylko przy okazji, potem weszło mu to w nawyk. Jego mieszkanie znajdowało się w starym, na wpół opuszczonym bloku, o który nikt nie dbał. Walka z robactwem była niejako granicą, oddzielającą znośny nieporządek od całkowitego syfu, którego zaakceptować nie mógł. Wziął chusteczkę i pochylił się, z wprawą łapiąc wszystkie trzy owady. Wysypał zawartość do głębokiej popielniczki. Pełzające istoty od razu spróbowały uciec, ale ścianki szklanego naczynia były zbyt śliskie i po kilku milimetrach wspinaczki znowu zsuwały się na dno. Facet strzepnął resztkę popiołu z papierosa, po czym umiejętnie, nie gasząc ognia, przypalił niedopałkiem pierwszego robaka.

Nagle zadzwonił telefon, spoczywający w kieszeni mężczyzny. Odebrał bez zwłoki.
– Halo? – jego głos był dosyć głęboki, poważny, przywoływał na myśl nieogolonego bandziora z dziecięcych bajek. Wrażenie to nie było dalekie od prawdy. Wolną, zaopatrzoną w niedopałek ręką zakończył krótki żywot drugiego złapanego obrzydlistwa.
– Tak, tu Shackleford. A kto mówi?
– Rozumiem.
– Wiem, gdzie to jest.
– Już jadę.

Wsunął telefon z powrotem na miejsce. Wyprostował się, odszukał w mieszkaniu płaszcz i kapelusz, dopił resztkę kawy z dzbanka. Z małego pudła stojącego pod lustrem w przedpokoju wyjął kilka interesujących przedmiotów, które rozlokował po kieszeniach spodni i płaszcza. Nagle przypomniał sobie o czymś jeszcze. Wrócił do łazienki, przepłukał usta odpowiednim płynem (który sprzedawano jedynie w niektórych, wyspecjalizowanych sklepach monopolowych) i nie śpiesząc się, przygniótł już ledwo żarzącym się papierosem ostatnie pełzające świństwo.

Był gotowy do podjęcia zlecenia.

Ogłuszający ryk motoru Shackleforda niósł się przez miasto, oznajmiając światu, że powinien mieć się on na baczności.

***

Noc zabójców
Zlecenie


Próby klasyfikacji nocnych klubów, pubów i różnorakich spelun były czynione bez większych sukcesów niemal od zarania ludzkości, trudno więc krótko i precyzyjnie określić, jakim rodzajem miejsca była Jaskinia. Wbrew wrażeniu, jakie odnieść mógłby przypadkowy gość, nie był to lokal z wykwintnymi dziwkami, a wręcz przeciwnie. Te skąpo ubrane, zalane w trupa młode kobiety były po prostu klientkami, często osobami znanymi i powszechnie podziwianymi. Nie brakowało tu dziennikarek, gwiazdek estrady, studentek czy działaczek, które po prostu lubiły się dobrze bawić. Na pewno nie były nimfomankami, nic z tych rzeczy. A przynajmniej nie wszystkie.

Skoro wiadomo już, co przykuwało wzrok każdego wchodzącego faceta (a Shackleford nie był akurat pod tym względem specjalnym wyjątkiem), można zająć się resztą. Sam lokal udekorowany był z tym rodzajem dziwnego przepychu, przy którym człowiek zastanawia się, czy jest to już pastisz i żart, czy może po prostu skutek naprawdę potwornego gustu. Powykręcane lampy rzucały chaotyczne światło na kolorowe kanapy, kinowe krzesła, jedną czy dwie huśtawki, szklane i drewniane stoły. Oczywiście, widoczność ograniczał wszędobylski dym, niosący aromat różnorodnych środków dopingujących. Liczna obsługa dyskretnie krzątała się po całym klubie, sprzątając po gościach, a czasem i gości – bramkarze Jaskini należeli do czołowych wytworów siłowni i przemysłu biochemicznego swoich czasów. Na środku klubu znajdował się parkiet, otoczony położonymi na dwóch piętrach barami i mniejszymi salami. Popołudniami przez oszklony dach wpadało do klubu światło słoneczne, w nocy zastępowane blaskiem księżyca i gwiazd (podczas pochmurnych dni, których przecież nie brakowało w Mieście, odpowiedni klimat ratował umiejętnie zaprojektowany system lampek i luster).

Dobrze byłoby wspomnieć także o mężczyznach, których przecież w tego typu lokalach z pewnością nie brakowało, ale nie byli oni zbyt interesujący. Wystarczy powiedzieć, że była to grupa zróżnicowana, obejmująca zarówno bananowych nastolatków, wyrafinowanych alkoholików, jak i osoby publiczne, najczęściej, nie chcąc wystawiać swojej reputacji na szwank, ukrywające swoją tożsamość za pomocą płaszczy z długimi kołnierzami, okularami, dziwnymi fryzurami. Niemal wszyscy byli w nich wciąż zupełnie rozpoznawalni, ale na dodatek bardzo zabawni. Mieli jednak dużo pieniędzy i to wystarczało, by przekonać Jaskinię, że są klientami, których należy wpuszczać.

Shackleford rozejrzał się po klubie z nieukrywaną niechęcią, a nawet nienawiścią. Miejsce było dla niego zbyt głośne, za jasne i zdecydowanie zbyt "fikuśne". Wolał ciemne, udekorowane podejrzanymi plakatami bary, w których można się było po prostu tanio nawalić. W lokalach takich jak Jaskinia czuł się za bardzo na widoku. Irytowali go także klienci, nie wyłączając kobiet. Nienawidził tych krępujących sytuacji, kiedy rano i on, i jego poznana kilka godzin wcześniej "przyjaciółka", na raz wyjmowali portfele, mylnie oceniając profesję partnera. Lubił klarowność i prostotę, której Jaskinia wystrzegała się jak nalotu służb porządkowych.

Ruszył powolnym krokiem, uważnie lustrując otoczenie. Nie wiedział, kogo szuka, nigdy nie widział osoby, która zadzwoniła do niego pół godziny wcześniej. Po kilku chwilach zauważył jednak rękę, która machała do niego z jednego ze stojących nieco na uboczu stolików. Należała ona do ładnej, młodej kobiety, ubranej stosunkowo skromnie. Jak się potem okazało, była po raptem dwóch piwach, co czyniło ją jedną z najtrzeźwiejszych osób w lokalu, biorąc pod uwagę również sporą część obsługi. Kiedy zbliżył się do stolika, zaprosiła go do siebie ruchem głowy i uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Pan John Shackleford, jak sądzę?
– Tak, to ja. – Odparł bez większej ekscytacji. Wiedział, że jest tu nie po to, by szukać przyjaciół. Był w pracy. – W czym mogę pani pomóc?
Kobieta, nieco przecież rozluźniona, roześmiała się.
– Zawsze skupiony na zadaniu, dokładnie tak, jak mówią! No cóż, tym lepiej dla nas, szczególnie, że sprawa jest dosyć poważna. – Przerwała na sekundkę i zapaliła papierosa. – Nazywam się Caroline Moreau i jestem asystentką pani Moniki Ortegi.
Po tym ostatnim, zaakcentowanym słowie, zrobiła pauzę, chcąc pozwolić Shacklefordowi na ochłonięcie z wrażenia. Przeliczyła się. Choć nawet on słyszał o tej ostatnio bardzo popularnej piosenkarce, docenianej zarówno przez publikę jak i krytyków, to gardził tego typu kulturą niemal z zasady. Żył po prostu w trochę innym, wedle własnego mniemania dużo prawdziwszym, świecie.
– I?
– Dobrze, będę się streszczać. Pani Ortega dostąpiła ostatnio niezwykłego zaszczytu i dostała zaproszenie na występ przed samym Wodzem. Oczywiście, będzie to miało niezwykle pozytywny wpływ na dalszą karierę mojej klientki... Wszystko zaplanowane jest na jutrzejszy wieczór i dopięte na ostatni guzik. Niestety, pół godziny temu dostałam z poufnego źródła cynk, że jeżeli nie zapłacimy góry dolarów, pani Ortega zostanie porwana.
Shackleford pokiwał głową. Wódz, polityczny i ekonomiczny lider całego kraju, był rzeczywiście niezwykle wpływową osobą, którego dobre słowo potrafiło ustawić artystę na całe lata. Nic dziwnego, że występ przed nim był dla ludzi z branży sprawą życia i śmierci. Jak widać, ktoś inny również zdawał sobie z tego sprawę.
– Zapłacenie okupu z góry nie wchodzi w grę, bo przecież nie gwarantuje bezpieczeństwa. Powinniśmy chyba spędzać ten wieczór w jakimś naprawdę bezpiecznym miejscu, być może w ukryciu... Ale moja klientka chciała się rozluźnić przed tak ważnym dniem. Zresztą, teraz i tak nie ma już o czym mówić. Próbowałyśmy załatwić ochronę u ludzi Wodza, ale nic z tego nie wyszło. To przecież oni robią nam łaskę. Od nich się nie wymaga. Oni wymagają.
– Czemu zwróciła się pani do mnie?
– Mogłam wynająć wielu ochroniarzy, w końcu nas na to stać, ale czy można by im było zaufać? Opłacenie całkowitej lojalności nawet jednej osoby słono kosztuje, postanowiłam więc zainwestować nie w ilość, a jakość. Słyszałam, że jest pan najlepszy.
– Najlepszy? Najskuteczniejszy, może, ale czy...? Nie wiem. – mężczyzna zamyślił się na chwilę, być może wspominając któreś z dawnych zleceń – Dobrze. Za pięćdziesiąt kawałków zadbam o pani klientkę. Jutro wieczorem bezpiecznie dojedzie, w jednym kawałku, cała i zdrowa, na swój występ.
Wymienili uścisk dłoni. Spojrzeli sobie w oczy. Moreau nie ukrywała zaciekawienia wynajętą osobą, podczas gdy Shackleford nie okazał nawet odrobiny emocji.
– To gdzie jest pani Ortega?

Moreau wskazała mu skinieniem głowy pobliski parkiet, na którym brylowała ubrana w kolorową sukienkę wysoka latynoska o zjawiskowej urodzie. Miała kręcone, brązowe loki, kuszącą, ciemną karnację i zniewalający uśmiech – wszystko to jednak bladło w obliczu innej, rzucającej się w oczy cechy. Była niemal zupełnie pijana albo zaćpana, utrzymując pion wyłącznie dzięki entuzjastycznej pomocy otaczających ją facetów. Jakimś cudem zauważyła wzrok swojej asystentki. Zamachała w odpowiedzi.
– Wie, kim pan jest, choć jej stan, jak może się pan domyślać...
– Rozumiem. Dobrze, pani Moreau, poradzę sobie. Może nas pani opuścić, zawsze łatwiej troszczyć się tylko o jedną osobę.
Kobieta zebrała swoje rzeczy, zostawiła swoją wizytówkę i odeszła, aż nazbyt nachalnie podkreślając swoje walory. Shackleford nawet nie zwrócił na to uwagi. Zapalił kolejnego papierosa, po czym zaczął dyskretnie rozglądać się po otoczeniu, patrząc na co bardziej podejrzane skupiska ludzi. Westchnął. W klubie siedzieli członkowie przynajmniej trzech dużych organizacji przestępczych, które widocznie zauważyły, o jak dużą stawkę toczy się gra. Wiedział, że czeka go ciężka noc. Na tym, do cholery, polega przecież praca.

I wtedy ktoś otworzył ogień z ciężkiej broni maszynowej, rozrywając ciała kilkunastu tancerzy na krwawe ochłapy. Klub stał się nagle jeszcze bardziej pstrokaty, co samo w sobie było dużym wyczynem, którego jednak nikt nie mógł w tej chwili docenić.

***

Noc zabójców
Błąd Shackleforda


Po kilku sekundach odpowiedziały kolejne spluwy, wypełniając cały klub potwornym, nieustającym hukiem. Shackleford błyskawicznie zsunął się z krzesła i szybko przeczołgał do ściany, chcąc mieć bezpieczniejszy punkt do obserwacji. Kule latały wszędzie wokół, najczęściej trafiając w niewinnych klientów, próbujących w panice wydostać się z otaczającej ich rzeźni. Jasne było, że strzelanina odbywa się pomiędzy przynajmniej dwoma grupami, których członkowie rozproszeni byli po całym klubie. Nie było w tym ani odrobiny organizacji, a każdy pruł po prostu do najbliższej osoby, którą uważał za wroga. Shackleford wiedział, że daje mu to pewną szansę wymknięcia się z całego zamieszania, być może nawet z chronioną kobietą. Wyjrzał z prowizorycznej kryjówki za przewróconym stolikiem. Parkiet bynajmniej nie opustoszał, wypełniony ludźmi zbyt rannymi, przerażonymi czy po prostu zaćpanymi by skierować się do wyjścia. Mężczyzna dojrzał wśród nich klientkę – a przynajmniej tak mu się wydawało. Klub, już wcześniej zadymiony, teraz wypełnił się wyziewami luf, a na wyższym piętrze chyba coś zaczęło się palić. Niektóre chybione strzały strącały lampy i lustra, więc w niektórych sektorach zapadał półmrok.

Należało działać. Shackleford wyciągnął pistolet i wymierzył w najbliższego, stojącego tyłem strzelca. Pechowiec nie zauważył nawet nadchodzącej śmierci. Jego przeciwnik wychylił się zza swojej osłony, mylnie sądząc, że zabójca musi być jego sojusznikiem. Kula agenta wyprowadziła go z błędu. Oczyściwszy w ten sposób najbliższe otoczenie, Shackleford ruszył na parkiet, przepychając się między uciekającym stadem spanikowanych gości. Nagle usłyszał wystrzał, zaledwie kilkanaście centymetrów od swojej głowy. Na szczęście, nie on był jego celem, ale huk ogłuszył go na dobre kilka sekund. Udało mu się jednak dopaść do wysokiej kobiety i złapać ją za rękę. Nie chciała współpracować, szamotała się i próbowała wyrwać dłoń z uścisku. Shackleford nie bawił się w delikatność. Szarpnął, na powrót zagłębiając się w tłumie, przeciskając się do najbliższego wyjścia ewakuacyjnego. W prawej dłoni wciąż trzymał gotową do wystrzału spluwę, ale gangi, przynajmniej na razie, były zajęte raczej sobą nawzajem.

Zbiegli po brudnych, nieużywanych schodach na sam dół, wychodząc na ciemną uliczkę. Shackleford musiał ciągnąć kobietę, wciąż uważnie obserwując otoczenie. Ledwo szła, przewracając się na prostej drodze. Szamotała się dalej, choć już bez większego przekonania. Wkrótce dopadli motoru, zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej. Shackleford odpalił silnik i odjechał, pozostawiając za sobą wrzaski spanikowanych i umierających, huki i terkot wystrzałów, eksplozje granatów i trzaski pożaru. Wiedział, dokąd należy się skierować. Powoli odprężał się, widząc, że nikt ich nie ściga. Opuścili już labirynt wąskich uliczek, wjeżdżając na autostradę. Mijali kolejne budynki, centra handlowe, restauracje... Wbrew jego obawom, kobieta po posadzeniu na motor zupełnie przestała się wyrywać. Silnie objęła go w pasie, jakby obawiając się upadku. Jej długie, proste włosy zsuwały się po jego ramieniu.

Wszystko było w porządku.

Proste włosy, tak?

Wyhamował przy najbliższej latarni i obejrzał się, chcąc ujrzeć swoją pasażerkę w pełni oświetloną, bez chaosu biegających ludzi i latających kul, bez dymu i huku.

Jego wulgarny krzyk słychać było w całej dzielnicy.

***

Wspomnienie
Ostatni samochód Shackleforda

Chłopak jęknął, widząc strzałkę prędkościomierza, która z trudem dobiła do siedemdziesięciu mil na godzinę. Był już naprawdę spóźniony i gotów na duże ryzyko, byle tylko dojechać na miejsce. Mknął wąską, górską drogą, położoną gdzieś w dolinie między szczytami Appalachów. Co podkusiło Anne, żeby wynająć domek na takim zadupiu? Pod tym względem rzeczywiście się różnili. Jemu, zmęczonemu codzienną harówką w agencji detektywistycznej, wystarczyłby cichy pokój w położonym na uboczu motelu, kilka butelek piwa i towarzystwo najpiękniejszej kobiety, jaką dane mu było spotkać. Niestety, zachciało jej się kontaktu z przyrodą i ucieczki od cywilizacji... Na dodatek, czekała na miejscu już od dwóch dni. Skąd niby Johnny miał wiedzieć, że jego firma przyjmie niespodziewane, bardzo ważne zlecenie? Awantura wisiała w powietrzu, a on na dodatek zgubił się wcześniej przynajmniej kilkakrotnie. Czuł się bezradny wobec wiodących przez puste pola, nieopisanych szos. Był stworzony do życia w mieście, rzadko i niechętnie je opuszczał.

Tym razem był jednak na właściwej drodze. Jezdnia pięła się coraz wyżej. Była to typowa górska serpentyna, bardzo wąska i kręta, przyklejona z jednej strony do kamiennej ściany, z drugiej oddzielona od przepaści jedynie zardzewiałą barierką. Młody Shackleford z ciężkim sercem zdjął nogę z gazu i zwolnił, choć jego prędkość i tak przekraczała dopuszczalny limit co najmniej dwukrotnie. Zaczęło się ściemniać, co tylko przypomniało mu, że miał być na miejscu przed ponad pięćdziesięcioma godzinami.

Nagle, gdzieś daleko przed nim, na do tej pory pustej trasie zauważył światła jakiegoś pojazdu. Ledwo stłumił przekleństwo, wiedząc, że wymijanie na taj ścieżynce wymagać będzie odpowiedniej przestrzeni i współpracy obu kierowców. Nienawidził takich sytuacji. W ogóle nie przepadał za większością społeczeństwa. Od samotności wolał jedynie towarzystwo Anne, zależało mu więc na jak najszybszym dotarciu do wynajętego przez nich samotnego domku na przełęczy. Po kilku minutach zza jednego z zakrętów wyłoniła się ciężarówka, powoli wspinająca się po drodze. Choć samochód Shackleforda również nie należał do najnowocześniejszych cudów techniki, jadące przed nim auto było prawdziwym antykiem. Z trzęsącej się rury wydechowej przy akompaniamencie głębokiego stukotu i kłującego w uszy warczenia wyziewały istne chmury spalin.

Cicho rzucając przekleństwa, Shackleford zatrzymał się za napotkanym samochodem. Ukrył twarz w dłoniach, po czym bezradnie spojrzał na auto, próbując oszacować tracony właśnie czas. Wyprzedzić ciężarówkę można było jedynie w nielicznych miejscach, nie pozostało mu więc nic innego, jak czekać. Zapalił papierosa, ale od razu przypomniało mu się marudzenie Anne, która nienawidziła jego raczkującego jeszcze nałogu. Zaciągnął się jednak, tłumacząc sobie, że dziewczyna i tak będzie miała na co narzekać. Zapowiadał się naprawdę udany wyjazd.

Koła ciężarówki powoli toczyły się, obrót za obrotem, tak jakby każdy metr był heroicznym wysiłkiem, wymagającym od starego grata Bóg wie jakich poświęceń. Shackleford poczuł wzbierającą irytację. Od kiedy pamiętał, łatwo się denerwował i choć rzadko żałował swojego postępowania, to niejednokrotnie musiał ponosić konsekwencje nieprzemyślanej agresji... Tymczasem mijały kolejne minuty, a on wciąż posuwał się z prędkością piechura. Na szczęście, w niewielkiej odległości dostrzegł wypłaszczenie, na którym droga rozszerzała się, umożliwiając wyminięcie pojazdu. Johnny z nadzieją w oczach obserwował dystans dzielący go od wolności... Coraz bliżej, i bliżej, i już zaraz będzie mógł pojechać dalej do swojej Anne!

W końcu obydwa samochody dotarły do niewielkiego placyku. Shackleford położył stopę na pedale gazu i czując ogromną ulgę przygotował się do manewru, by nagle zobaczyć, że ciężarówka przyśpiesza. Auto rozwinęło zaskakującą prędkość i po kilku sekundach było już za placem, kontynuując powolną podróż na przełęcz. Do turkotu silnika dołączył obleśny śmiech kierowcy.

Shackleford wpadł w furię. Spróbował się opanować, policzyć do dziesięciu, ale nic z tego nie wyszło. Otworzył klapę schowka i wyjął z niej zawinięty w chustę przedmiot, po czym ruszył, dopadając ciężarówkę od tyłu. Zablokował hamulec i wyskoczył z samochodu, trzymając coś w lewej ręce. Podszedł do kabiny starego wozu, którego kierowca nie próbował (i pewnie nawet nie mógł) uciekać. Był to gruby facet po pięćdziesiątce. Jego zapoconą skroń zdobiła brudna czepeczka, a niegdyś biały podkoszulek został zachlapany sosem stanowczo zbyt dużo razy. Śmiał się tubalnie. Kiedy zauważył stojącego obok auta młodzieńca, powoli otworzył okno, patrząc na niego wyzywająco.

– I co mi zrobisz, chłopczyku? Wypasiona bryka nie wystarczy, żeby mnie wyprzedzić, tak? Kurwa, wracaj do samochodu i czekaj, aż łaskawie cię puszczę, albo dostaniesz w ryj. Na co się gapisz? Zaraz się doigrasz, ma...

Echo wystrzału poniosło się po całej dolinie. Ściana, wcześniej brunatnobrudna, przyjęła intensywny kolor szkarłatu. Grubas nie umarł po pierwszej kuli. Krztusząc się i trzęsąc, szarpał za klamkę, próbując wysiąść. Po kilkunastu sekundach poddał się i powoli osunął się na siedzenie.

Shackleford ochłonął, usiadł na pieńku koło drogi i zamyślił się. Przez chwilę było naprawdę cicho, słychać było jedynie śpiew ptaków i szmer poruszanych wiatrem liści. W końcu chłopak zdał sobie sprawę, jak bardzo jest już spóźniony. Wstał, otrzepał spodnie, podszedł do swojego samochodu. Usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk. Dopiero wtedy zauważył swój strategiczny błąd.

Droga wciąż była zatarasowana, tylko że tym razem cel nie poruszał się do przodu ani odrobinę. Przestawienie ciężarówki i ukrycie ciała zajęło Shacklefordowi dobre kilka kwadransów, podczas których jego elegancka kreacja straciła wiele ze swoich walorów, szczególnie w kwestii kolorystycznej. Zanim dotarł do domku, była już późna noc. Nie zastał swojej dziewczyny: znalazł liścik wyjaśniający, że poszła na przyjęcie do pobliskiego pensjonatu. Kłótniom nie było końca i już nigdy tak naprawdę nie udało się im naprawić wzajemnych relacji. Rozstali się po dwóch miesiącach.

Ktoś mógłby powiedzieć, że Shackleford wyciągnął z całej sytuacji pewną naukę – np. o życiu pełnym rozczarowań – i rzeczywiście miałby trochę racji, ale głównym wynikiem wycieczki młodego agenta w Appalachy było kupno motocykla, który ma co prawda liczne słabości w porównaniu do samochodu, ale przynajmniej prawie zawsze może jechać dalej. Dla Shackleforda działanie, aktywność, ruch były w końcu największymi wartościami i wciąż spoczywające w górskim lesie gnijące ciało tłustego kierowcy jest na to najlepszym dowodem.

***

Noc zabójców
Konsekwencje odwagi

Musiał wracać natychmiast. Szybkim ruchem ręki zrzucił pijaną kobietę na sąsiadujący z drogą trawnik. Przewróciła się bezładnie, spróbowała dźwignąć na nogi i krzyknąć, ale zamiast tego wyłożyła się jeszcze bardziej i zastygła w bezruchu, w tej samej chwili pogrążając się w narkotycznym śnie. Nie poświęcił jej nawet spojrzenia. Wiedział, że ciepła noc spędzona na trawniku pod gołym niebem jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Jego klientka czekała.

Tak podstawowy błąd! Ktoś inny mógłby usprawiedliwiać się przed sobą, wspominając o słabej widoczności, śmiertelnym zagrożeniu i wszechobecnym chaosie, ale on gardził tego typu gadaniną. Miał zadanie do wykonania i jeżeli nie był skuteczny, był nikim. Shackleford naprawdę się wkurzył. O gościach takich jak on można powiedzieć, że kierują się jakimiś zasadami (nawet jeżeli opartymi głównie na sile gotówki), pomagają (bogatym) potrzebującym i nie lubią zabijać (bez potrzeby). Na nieszczęście dla wszystkich zaangażowanych gangerów, to była właśnie jedna z tych krytycznych sytuacji, a osobista wściekłość Shackleforda tylko wzmacniała jego determinację. To ostatnie, trudne do wymówienia słowo, znaczyło w tym przypadku tyle co "żądza mordu".

Agent zjawił się pod klubem po około dziesięciu minutach. Przez centralne okno w niebo wciąż ulatywał dym dogasającego już pożaru, który strawił sporą część poddasza. Shackleford płynnie zeskoczył z motoru i wyciągnął pistolet, a także upewnił się, że przymocowane do pasa wyposażenie spoczywa we właściwym miejscu. Potyczka chyba zmierzała ku końcowi i słychać było już tylko pojedyncze wystrzały. Oczywiście, na miejscu nie było jeszcze służb porządkowych, które uważały, że bitwa gangów to najlepsze, co mogło się dzielnicy przytrafić. Czekały kilka ulic dalej na jakiekolwiek rozstrzygnięcie, po którym zamierzały, jak to miały w zwyczaju, aresztować pozostawionych rannych i odtrąbić wielki sukces w walce z przestępczością zorganizowaną. Były ostatnim ogniwem w łańcuchu zbrodni, eliminując jedynie samotne i najsłabsze jednostki.

Wygrywająca potyczkę frakcja obstawiła już wyjścia. Shackleford uśmiechnął się, widząc samotnego mięśniaka z karabinem, stojącego obok jednych z drzwi. Nad nim paliła się słaba lampa, sprawiająca, że choć on sam był doskonale widoczny, to nie dostrzegłby zbliżającego się intruza dopóki ten nie nadepnąłby mu na stopę. Zabicie tego idioty było tylko przyśpieszeniem nieuniknionego i swego rodzaju aktem łaski.

Choć w środku nie latały już kule i przemykający chyłkiem Shackleford nie był bezpośrednio zagrożony, to sprawa odnalezienia klientki pozostawała otwarta. Co prawda, raczej nie została złapana, ale mogła być jednym z gęsto pokrywających posadzkę trupów albo też uciec w nieznanym kierunku, wystawiona na pastwę panujących w dzielnicy mafii. Powoli i systematycznie, agent zaglądał za kolejne bary i sofy, oglądał ciała, penetrował pokoje i zakątki. Było cicho. Podłogi mokre były nie tylko od krwi, ale także od wody, znaku, że włączone zostały przeciwpożarowe zraszacze. Shackleford nie musiał więc przejmować się ogniem, choć brodzenie w szkarłatnych kałużach również nie było zbyt przyjemne. Po budynku wciąż krążyli cyngle któregoś z gangów, zapewne także poszukując Ortegi. Z łatwością można ich było wyminąć, chowając się w cieniach rzucanych przez nieliczne pozostałe źródła światła. Po kilku chwilach skręcił do toalet, licząc, że może tam znajdzie jakiś ślad piosenkarki. Męska była pusta, otworzył więc drzwi do damskiej...

– Nie ruszaj się, kurwa! Stój, gdzie stoisz, bo dziewczyny zginą!
W męskim głosie słychać było panikę. Oczom Shackleforda ukazał się następujący widok: łazienka była w zasadzie opustoszała. Przed nim stały dwie kobiety, z których jedną była, na szczęście, pani Ortega. Druga, której nie znał, zapewne była jedną z gości Jaskini. Widząc go, uśmiechnęła się głupkowato. Próbowały stać prosto, podnosząc ręce do góry. Drżący głos dobiegał z otwartej kabiny tuż koło nich.
– Jeżeli się odezwiesz albo zaczniesz kombinować, odstrzelę panienkom pierdolone głowy!
Doświadczenie Shackleforda od razu podsunęło mu kilka wniosków. Ten dzieciak – bo głos należał do mężczyzny maksymalnie dwudziestoletniego – na pewno się bał. Starał się nie krzyczeć zbyt głośno, zapewne nie chcąc zwrócić na siebie uwagi. Z dalszych rozważań wyręczyła agenta nieznajoma dziewczyna.
– Wyobraź sobie, koleś, że ten tu chłopiec został całkiem sam... Tam na zewnątrz są goście z bronią, prawda? To nie są jego kumple, o nie... Ależ on się cyka. Sika w gacie ze strachu.
– Milcz, suko! – Kolejny znak, młody bał się nawet wyjrzeć z kabiny by uderzyć zakładniczkę, co należało w takich przypadkach do normalnej procedury. – Jeszcze słowo i...
– I co? Uuu, dzieciak się zbulwersował, tak? Kizi mizi? – Odwaga dziewczyny robiła wrażenie. Shackleford od dawna nie widział tak naćpanej osoby, która jednocześnie umiała utrzymać się na nogach. Miała, bądź co bądź, lufę pół metra od swojej głowy.
– Milcz! Zamknij gębę! Stul pysk! – Już wcześniej zdenerwowany sytuacją chłopak wrzeszczał z wściekłości i bezsilności.
W odpowiedzi jedynie wybuchła szyderczym śmiechem.
– O, wujaszek kupił ci pistolet i teraz udajesz mężczyznę, tak? Może zrobicie z nim porządek? – Zwróciła się do stojącego nieco bezradnie Shackleforda, biorąc go zapewne za żołnierza konkurencyjnego gangu. – Jeszcze gotów zmusić mnie, bym dała mu buziaka. W policzek.
Młody chciał chyba coś powiedzieć, ale z jego ust dobyło się jedynie tłumione przekleństwo. Przez jakieś trzy sekundy w pomieszczeniu było naprawdę cicho.

Nagły strzał wdarł się w do końca roześmianą twarz kobiety. Jeden nie wystarczył. Zapominając o wszystkim innym, chłopak z krzykiem wyskoczył z kabiny, dziurawiąc martwe ciało kobiety kolejnymi kulami. Dopiero gdy ciche szczęknięcie zaznaczyło wystrzał ostatniego pocisku, ochłonął i z przerażeniem uniósł wzrok. Mógł już tylko w niemym bezruchu obserwować, jak Shackleford wycelował i nacisnął spust. Krótkie życie niespełnionego władcy cudzych losów dobiegło końca.

– Pani Ortega? – agent tym razem wolał zyskać całkowitą pewność.
– Tak, to ja – odpowiedziała kobieta słabym głosem. Wyglądała na zszokowaną i przerażoną, choć i nieco bardziej świadomą niż wcześniej, chyba go nawet rozpoznała. Ostatecznie, dopiero co widziała żywy obrazek zatytułowany "narkotyki szkodzą"...
– Bardzo, bardzo mi miło. Obawiam się, że, hm, musimy stąd spierdalać. Już.

Ruszyli do wyjścia.

***

Noc zabójców
Niespodzianki

Shackleford, który jeszcze kilka chwil wcześniej przemykał bezczelnie po klubie, tym razem szedł powoli, rozglądał się, wybierał kryjówki jedynie absolutnie pewne. Miejsce wyglądało na opuszczone: o ile w drodze do łazienki widział przynajmniej kilku gangsterów i podczas rozwiązywania problemu zakładniczek bał się, że wystrzał może ściągnąć im na głowę kłopoty, to teraz na zewnątrz po prostu nikogo nie było, tak jakby zwycięska mafia poddała się i odjechała. Wydało mu się to bardzo podejrzane i budziło w agencie podświadomy niepokój, który udzielił się też Monice. Kobieta zagłębiała się wewnątrz własnych myśli, chcąc uciec od potwornej, szalejącej wokół niej i przez nią masakry. Potrzebowała jakiegoś punktu oparcia, zdała się więc całkowicie na Shackleforda. Wysoki mężczyzna ciągnął ją raz w górę, raz w dół, to do przodu, to znowu zatrzymywał się gwałtownie. Podłoga zasłana była trupami i mokra od krwi, ale Ortega nie mogła zamknąć oczu, natychmiast tracąc równowagę. Wmawiała sobie, że to nic takiego, że to tylko martwe resztki marnych istot, którymi absolutnie nie trzeba się przejmować. Chciała głęboko odetchnąć, ale Shackleford błyskawicznie zatkał jej usta. No tak. Trzeba jeszcze się stąd wydostać.

Po dwóch czy trzech minutach byli już niedaleko wyjścia. Agent zwolnił jeszcze bardziej. Jego spojrzenie zlustrowało otoczenie, wszystkie cienie i zakamarki, w których czaić się mogło niebezpieczeństwo. Gdy upewnił się, że nie ma tu nikogo oprócz nich, chwycił klientkę za rękę i szybkim korkiem ruszył do drzwi. Nagle, kątem oka, dostrzegł jakiś ruch. Błyskawicznie odwrócił się i wyciągnął pistolet. Było już jednak za późno. Wokół niego stało pięć prawie identycznych, ciemnych sylwetek, które w niepojęty dla zwykłego człowieka sposób nie wydawały nawet najsłabszego szmeru, poruszając się niemal bezgłośnie. Z cichym, nieprzyjemnym zgrzytem ninja wyjęli lekko zakrzywione miecze. Shackleford i Ortega zostali otoczeni przez yakuzę.

Sytuacja była beznadziejna. Agent doskonale zdawał sobie sprawę z niezwykłych możliwości tych dalekowschodnich zabójców. W Mieście działało ich niewielu, ale śmiałe akcje korzystającej z ich usług japońskiej mafii wprawiały w osłupienie nawet najbardziej doświadczonych przestępców i stróżów prawa. W sztuce ukrycia się i skradania nie mieli sobie równych, a w walce wręcz dotrzymywali pola nawet najbardziej doświadczonym i najsprawniejszym weteranom. Wyróżniali się także lojalnością, nigdy nie zdradzając swoich pozostających w cieniu mocodawców.
– Rzuć broń – w cichym, męskim głosie, słychać było silny wschodni akcent.

Shackleford powoli spełnił rozkaz wojownika ninja, chcąc zyskać trochę na czasie. Jego mózg pracował na najwyższych obrotach, starając się odnaleźć jakikolwiek sposób ratunku. Przyszłość rysowała się w wyjątkowo ciemnych barwach. Bez broni palnej pokonanie nawet jednego zabójcy przekraczało możliwości agenta. Ninja za kilka chwil będą już mięli Ortegę, yakuza zażąda gigantycznego okupu, a on sam, nikomu nie potrzebny, zostanie zapewne kolejnym trupem, leżącym na podłodze klubu. Skoro ani walka, ani poddanie się nie wchodziło w grę, trzeba było wybrać jedyne rozwiązanie, które przynajmniej pozostawiało cień szansy na przeżycie.

Po ułamkach sekundy już wiedział, co należy zrobić. Miał w zanadrzu coś przygotowanego specjalnie na taką okazję. Podczas gdy prawą ręką, zgodnie z rozkazem napastników, odkładał pistolet na podłogę, lewą sięgnął do jednej z wewnętrznych kieszeni płaszcza. Palcami wymacał niewielką strzykawkę, złapał ją i wbił w swój bok. Udało mu się zachować kamienną twarz mimo silnego ukłucia bólu. Czuł, jak mieszanka silnych substancji dopingujących błyskawicznie rozchodzi się po jego organizmie. Nie upłynęło pięć sekund, podczas których jeden z ninja kopnął broń dalej od agenta i zbliżył się, by złapać przerażoną Ortegę, a środki zaczęły działać. Serce Shackleforda biło potężnie i coraz szybciej, mięśnie zginały się natychmiastowo, wszystko wokół nagle stało się dziwnie odległe i powolne, tak jakby czas się zatrzymał. Od razu przystąpił do ucieczki, wiedząc, że potężne narkotyki od doktora Iwanowa zamieniają człowieka w żywą rakietę jedynie na kilka minut, po których przychodzi ogólne załamanie organizmu. Złapał klientkę, tym razem nie tyle ciągnąc ją za sobą, ale momentami po prostu niosąc. Oczy zaskoczonych wojowników ninja ledwo nadążały za ruchami bezradnego, jak się wcześniej wydawało, wroga. Zanim zdążyli zareagować, otoczyć go i zabić, wyrwał się już z potrzasku i dopadł drzwi. Ruszyli w pogoń, pewni, że dadzą radę nawet tak wspomaganemu przeciwnikowi – mieli przecież przy sobie broń palną i choć gardzili tym sposobem walki, to posługiwali się nią z dużą biegłością. Wybiegli na ulice, licząc na czyste pole do strzału. Ścigany wyprzedzał ich tylko o kilka metrów, nie miałby więc szans na dalszą ucieczkę.

Zabójców czekało jednak kolejne rozczarowanie. Kiedy zorientowali się, że Shackleford ma w zanadrzu jeszcze jedną sztuczkę, było już za późno. Rzucone przez niego granaty potoczyły się po brudnym chodniku i wybuchły, roznosząc dopiero co wypadłych z budynku ninja na strzępy. Oczywiście, Shackleford nie zatrzymywał się i wciąż jeszcze czując narkotyczną euforię, uciekał dalej, wiedząc, że wokół klubu na pewno ulokowanych jest więcej członków gangu. Jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia zza rogu wybiegło kilkunastu cyngli z bronią maszynową. Niewiele myśląc, agent skręcił w najbliższą bramę, szybko przebył zaśmiecone, brudne podwórze i wpadł w pierwsze otwarte, niepozorne drzwi. Zatrzasnął je za sobą i odwrócił, chcąc rozejrzeć się po budynku.

Miasto pełne jest ukrytych zaułków i bocznych uliczek, w których kryją się miejsca takie jak to. Nawet Shackleford, świetnie orientujący się w miejskiej dżungli, nigdy wcześniej nie był w tej nienazwanej spelunie. Panował tu półmrok, było brudno i głośno, a dym podłych papierosów wypełniał całe pomieszczenie śmierdzącą chmurą szarości. Czując, jak narkotyczna mieszanka przestaje działać, padł na jedno z krzeseł w głębi knajpy.
– Żółtki! Zaraz tu będą... Uwaga!
Do tego momentu licznie zgromadzeni klienci nawet nie zwrócili uwagi na strzelaninę, odbywającą się na sąsiedniej ulicy. Obchodziło ich to, co dzieje się na ich własnym terenie. Nigdy nie przepadali też za skośnookimi kurduplami, nic więc dziwnego, że słysząc ostrzegawczy okrzyk agenta, poderwali się na nogi. Kiedy do środka wbiegli uzbrojeni napastnicy, zapanowała cisza, podczas której obydwie strony konfliktu szacowały swoje siły. Po jakichś trzech sekundach z potwornym rykiem na ustach stali bywalcy speluny rzucili się na członków yakuzy.

– Ja pierdolę, znowu mordobicie – rzucił jeszcze Shackleford i osunął się na ziemię. Monika spróbowała go jakoś podnieść, ale w tym momencie japończycy zaczęli strzelać, rzuciła się więc pod jeden ze stolików w kącie, szukając bezpiecznego miejsca. Narastający hałas zupełnie zagłuszył ostatnie słowa detektywa, próbującego przekazać piosenkarce jakiekolwiek wskazówki. Tuż po tym zupełnie stracił przytomność, wycieńczony chemicznymi środkami doktora Iwanowa.

Panna Ortega została sama i niemal bezbronna, w lokalu pełnym aż zbyt przyjaźnie nastawionych mężczyzn.

***

Przyjęcie z atrakcjami
Jeszcze większa niespodzianka

Wysłannicy yakuzy zaczajeni byli wokół Jaskini na dobre kilka godzin przed swoim wkroczeniem do akcji. Zajęli pozycje na dachach co wyższych budynków, w opuszczonych magazynach i mieszkaniach, kilku wkradło się nawet do samego klubu, chowając się w składzikach czy zacienionych zakamarkach tuż pod sufitem największej sali. Obserwowali swój cel, z uwagą śledząc rozwój sytuacji i cierpliwie czekając na odpowiedni moment do ataku. Żaden z nich nie zmęczył się, nie musiał iść na stronę. Wiedzieli dokładnie, co mają robić, dlatego doskonale radzili sobie bez żadnej komunikacji. Stanowili niemalże ramiona jednej istoty, czającej się w mroku klubu. Kiedy Moreau, asystentka ich celu, wstała od stołu, trzech ninja dyskretnie ruszyło za nią. Po chwili odjechała spod klubu swoim luksusowym samochodem, nie zdając sobie sprawy z podążających jej tropem czarnych motocyklów niosących wysłanników śmierci.

Moreau, mimo otrzymanych wcześniej niepokojących sygnałów, była całkiem spokojna. Agentka wiedziała, że wynajęła – w zgodnej opinii zapytanych specjalistów – najlepszą osobę do tego zadania, a sam Shackleford zrobił i na niej bardzo dobre wrażenie. Nie był może facetem, którego zabrałaby na proszone przyjęcie, ale chyba można mu było powierzyć losy Ortegi. Miał też w sobie coś interesującego... Tak czy inaczej, jej rola na dziś się skończyła, miała więc teraz co najmniej kilka godzin dla siebie. Praca pochłaniała ją bez reszty i póki co to młodej kobiecie nie przeszkadzało. Lubiła obracać się w świecie show–biznesu, a choć czasem jej obowiązki ograniczały się do czysto papierkowej roboty, to i tak uważała się za osobę usatysfakcjonowaną. Oczywiście, jej zarobki były więcej niż zadowalające. Moreau zasypiała codziennie ze świadomością, że jeżeli kiedyś będzie chciała się wycofać, nie umrze z głodu. Była po prostu szczęśliwa.

Póki co jednak dopiero zmierzała do domu. Jechała szybko i dosyć ryzykownie, co mogło być po części wynikiem spożytego wcześniej alkoholu. Nie bała się policji – drogówka Miasta spędzała czas głównie w podrzędnych spelunach i była bardziej niż podatna na łapówki. Wszyscy jej znajomi jeździli na rauszu. Zmieniało to zwykłe kierowanie samochodem w sport niemalże ekstremalny, szczególnie biorąc pod uwagę często jeszcze gorszy stan pozostałych uczestników ruchu drogowego, ale nikt nigdy nie mówił, że życie w tej okolicy było bezpieczne i szosy nie wyłamywały się z tego obrazu. Po kilkunastu minutach w końcu dojechała do domu, dużej i świetnie urządzonej wilii na przedmieściach. Niestety, podczas wjeżdżania do garażu po raz kolejny zawadziła lusterkiem o furtkę. Zaklęła soczyście, licząc w pamięci skasowane podczas ostatniego kwartału elementy wozu. Kiedyś będzie musiała przebudować podjazd, teraz jednak nie chciało jej się o tym myśleć. Wywlokła się z samochodu, zamknęła drzwi i ruszyła do domu, słaniając się ze zmęczenia. Otworzyła drzwi dopiero za drugim razem, z pośpiechu myląc wcześniej klucz. Weszła do salonu, nawet nie zapalając górnego światła. Nalała sobie kieliszek bursztynowego napoju ze stojącej na stole butelki, zrzuciła ze stóp buty i podreptała do sypialni, chcąc jak najszybciej paść na łóżko. Pchnięciem otworzyła drzwi... i stanęła zszokowana.

Ozdobiony girlandami pokój wypełniony był ludźmi. Pod sufitem wisiał kolorowy i zupełnie abstrakcyjny, pstrokaty napis "Gratulacje dla najlepszej dziwki Vegas!". Większość niespodziewanych gości znała całkiem dobrze. Byli to pracownicy wytwórni muzycznych, agenci i asystenci gwiazd, dziennikarze, reżyserzy teledysków i tancerze, pomniejsi piosenkarze, graficy i ich ochroniarze, wszyscy roześmiani, wszyscy trzymający w dłoniach, tak jak ona, kieliszki z drogim alkoholem. Johny Joyce, zwany po prostu JJem, jej stary przyjaciel, podszedł do kobiety i uścisnął energicznie jej wolną rękę. Nosił drogi garnitur balansujący na granicy kiczu i uśmiechał się perliście.
– Udało ci się! Występ dla Wodza... Przyszłość jest wasza! Szkoda, że nie pochwaliłaś się wcze...

Nagle wszyscy zamilkli. Rzesze gości, które schowały się wcześniej także w innych pokojach, słysząc, że zaczyna się zabawa, weszły do salonu. Zapalono światło i wtedy zauważono, że poza gośćmi z branży rozrywkowej w domu znajdują się jeszcze inni intruzi. Zdezorientowani ninja, przygotowani, by zaatakować kobietę w jej sypialni, nagle zostali otoczeni przez dziesiątki ludzi. Nieznajomi trzymali w rękach miecze, a czarne stroje na pewno nie nadawały im wyglądu zabłąkanych turystów. Po kilku sekundach wycelowanych w nich było dziesiątki luf. Niektóre osobistości przyprowadziły ze sobą ochroniarzy, a prawie każdy posiadał pistolet. Bądź co bądź, żyli w naprawdę niebezpiecznym mieście.

Po kilku chwilach całkowitego zaskoczenia, do salonu wpadł Johny. Przejęcie kontroli nad sytuacją przyszło mu bardzo łatwo: ostatecznie, codziennie użerał się z dziesiątkami interesantów, których na dodatek nie wypadało mu zastraszyć bronią palną. Zaczął krzyczeć tak głośno, że wisząca pod sufitem lampa zaczęła się delikatnie kołysać.
– Pod ścianę, gnojki! Miecze na ziemie, ręce w górę! Jebani matkojebcy, jeżeli ruszycie jednym maczanym w gnoju palcem, zginiecie! Odetchniecie głośno swoimi jebanymi w dupę płucami, zginiecie! Otworzycie skurwysyńskie usta, odstrzelimy wam te niedorozwinięte, żółte jaja! Szybko, kurwa!!
Ninja, zupełnie zdezorientowani w nowej dla nich sytuacji, postąpili zgodnie z obecnym u prawie każdego człowieka instynktem i posłuchali rozkazów wrzeszczącego osobnika. Kropelki śliny przeklinającego menadżera lądowały im na twarzy, ale oni stali bez ruchu, niezdolni do myślenia.

JJ odwrócił się do zebranej publiczności, wracając do uśmiechu, który nie wróżył schwytanym zamachowcom nic dobrego. Błysnął olśniewająco białymi zębami.
– No dobra, czy ktoś ma jakiś pomysł, co zrobić z tymi dupkami?

***

Noc zabójców
Szkarłat

Walka skończyła się szybko. Żołnierze yakuzy zostali dosłownie zalani wrzeszczącą masą wściekłych klientów i wyparci. Kilku nieszczęśników, którym nie udało się wycofać, zostało rozszarpanych na strzępy, dodając do smrodu baru nowy odór krwi. Zdziczała chorda entuzjastycznie wypadła na dwór chcąc dopaść uciekających i znaleźć nowych przeciwników. Czekało ich jednak rozczarowanie: na zewnątrz stacjonowało już ponad dwudziestu uzbrojonych w pistolety maszynowe skośnookich, tak więc tym razem to miejscowi musieli uciekać. W końcu strzały ucichły, a sytuacja ustabilizowała się. Napastnicy nie mogli wkroczyć do środka, obrońcy musieli zaś trzymać się bezpiecznego budynku. Zmęczeni walką, rozsiedli się po barze, zamawiając orzeźwiające napoje alkoholowe. Na straży pozostało jedynie kilku posiadających broń palną napaleńców, uniemożliwiających siłom yakuzy zbliżenie się do budynku.

Monika wciąż chowała się pod stolikiem. Wiedziała, że prędzej czy później, zostanie zauważona, więc dalsze ukrywanie nie miało chyba sensu. Nie mogła wymknąć się na zewnątrz, a przetrwanie w środku także nie będzie łatwe... Ortega, cokolwiek by o niej nie mówić, nie była zupełnie pozbawiona rozsądku i wiedziała, że młoda kobieta w takim miejscu musi na siebie uważać. Była w zasadzie bezbronna, jeżeli nie liczyć wyjętego przed sekundą z marynarki Shackleforda noża i niewielkiej buteleczki z gazem łzawiącym.

Z drugiej strony, była przecież gwiazdą estrady. Udawanie i zachowywanie zimnej krwi były w tej branży umiejętnościami absolutnie niezbędnymi. Monika zawsze chciała zostać również aktorką, prawda? Postanowiła sobie wmówić, że to wszystko to jedna wielka sztuczka, teatr, coś ulotnego i nieprawdziwego. Policzyła do trzech i wyszła z kryjówki, pewnym krokiem kierując się w stronę baru. Od razu przyciągnęła uwagę wszystkich mężczyzn, w tym również stojącego z ladą właściciela. Był to przysadzisty facet w średnim wieku, który przynajmniej według własnego mniemania już wszystko widział i wszystko słyszał. Nie panikował nawet w obliczu krytycznej sytuacji – jego przybytek był przecież otoczony przez yakuzę, kilku klientów zostało poranionych w potyczce, a kolejni leżeli martwi na zewnątrz. Wielokrotnie miał już w przeszłości kontakt z wojnami gangów, pierwszy raz jednak sprawy potoczyły się tak daleko. Z drugiej strony, wydawało się, że póki co strzelanina się skończyła. Dyskutował właśnie na temat z siedzącymi przy barze klientami. Nagłe pojawienie się młodej, pięknej kobiety, przerwało jednak rozmowę.

– To ty! Wpadłaś tu na sekundę przed atakiem! – wygrażał jej brudnym, grubym paluchem – A niech cię...
– To nie była moja wina, jasne? Chciałam się schronić przed uzbrojoną zgrają żółtków i tyle. Skąd miałam wiedzieć, że zmierzają akurat tutaj? – odpowiedziała dosyć bezczelnie, wiedząc, że okazywanie słabości tym ludziom na pewno nie byłoby właściwą strategią.
– A może to ciebie szukali? Hm, jeżeli cię oddamy, może sobie pojadą. Spróbujmy!
– Teraz, kiedy już zasiekaliście kilku ich kumpli? Skośni są honorowi, nie wybaczą wam tego tak łatwo. Tak czy inaczej, jesteśmy razem uwięzieni w tej dupie. Ekstra.
– Tylko nie dupie! – odburknął barman, opuszczając jednak palec. Nieznajoma nie była raczej zagrożeniem, postanowił więc zostawić ją w spokoju. I tak czekały ją kłopoty. Jej twarz wydała mu się zresztą znajoma, ale nie udało mu się rozpoznać w niej Tej Ortegi – była przecież zmęczona, brudna, trochę nietrzeźwa i przebrana.
– Podać coś?
Monika złożyła zamówienie i usiadła na jednym z wysokich stołków. Choć jej pierwszy występ wydał się całkiem udany, nie miała złudzeń, że to koniec nieprzyjemności. Prędzej czy później będzie też trzeba jakoś wydostać się z tej zaplutej speluny, a póki co na Shackleforda nie mogła przecież liczyć...

Z rozmyślań wyrwał ją wyjątkowo nieprzyjemny zapach spoconych, pijanych mężczyzn. Odwróciła się. Trzech obrzydliwych facetów, przypominających kierowców ciężarówek, stało tuż za nią, odcinając drogę ucieczki. Wykrzywiali twarze w obleśnym uśmiechu.
– A co robisz tutaj taka sama? – zapytał najbardziej wygadany. Pozostali zarechotali głupkowato. – Nie wiesz, że to nie miejsce dla takich ładnych dziewczynek?
– Jakoś sobie radzę, dziękuję. – odburknęła, wyraźnie zdenerwowana. Przekomarzanie się z barmanem było proste, ale odsyłanie napalonych przestępców to zupełnie inna para kaloszy.
– Och, chyba jednak potrzebujesz kogoś, kto się tobą zaopiekuję. Może ja? – Poczuła na swoim kolanie ciężką dłoń mężczyzny. Przełknęła ślinę. Normalnie w tego typu sytuacjach mogła liczyć na błyskawiczną pomoc ochroniarzy, teraz zdana była jednak tylko na siebie. Nie opuszczała wzroku, patrząc w pozbawione refleksji, niemal zwierzęce oczy gnojka. Nienawidziła go z każdą sekundą coraz bardziej.

Zadziałała niemal podświadomie. Jej dłoń chwyciła zatknięty za pasek nóż, wyjęła go z pochwy i pewnym, błyskawicznym ruchem wbiła centralnie w rękę pijanego faceta. Ostrze osunęło się po kości, trysnęła krew, ból zwalił go z nóg. Jego kumple od razu chwycili własne brudne sztylety, gotowi do ataku.
– Spokój!
Dojrzały męski głos dobiegł z najdalszego, ciemnego kąta lokalu. Napastnicy spojrzeli po sobie i targając za sobą przywódcę, wycofali się jak najdalej od mówiącego.
– Podejdź do mnie, dziewczyno.
W lokalu ucichło, wszyscy przyglądali się scenie, wyczekując, co też stanie się dalej. Siedzący w ciemności mężczyzna był dla nich zagadką: od wielu lat przychodził tu raz czy dwa w miesiącu, prawie nigdy z nikim nie rozmawiając i odchodząc bez pożegnania. Nie odpowiadał na żadne pytania, a po nieszczęśnikach, którzy pewnego wieczora usiłowali wyciągnąć z niego informacje siłą, nie zostało nawet śladu. Niektórzy twierdzili, że za każdym razem czeka na kogoś, kto jednak nigdy nie przychodził. Monika z ociąganiem podeszła do kąta, czując podświadomie, że nie należy mu się przeciwstawiać.
– Usiądź, proszę.
– Ja... Kim pan jest? – zapytała drżącym głosem. Była bardzo zmęczona i miała już tego wszystkiego dość. Zrobiłaby wszystko, byleby ten cholerny wieczór się już skończył.
– Rozumiem, że na zewnątrz czekają twoi wrogowie, prawda, Moniko?
– Skąd zna pan moje imię?! – w jej głosie słychać było coraz większą panikę. Już czuła się tak bezpiecznie, a teraz... Kolejni porywacze. Przysięgła sobie, że już nigdy nie wyjdzie wieczorem z domu.
– Spokojnie, spokojnie. Zamierzam ci pomóc. Czy chcesz pozbyć się tych pokurczy na zewnątrz?
Skinęła głową.
– W takim razie... – jego twarz wyłoniła się z cienia. Należała do starca, ale budziła w Monice raczej zaufanie niż strach. Coś jednak było nie tak. Czy widziała go wcześniej? Tylko gdzie? – Spójrz mi w oczy, mała księżniczko.
Spełniła polecenie. Na początku wydały jej się całkiem zwyczajne, potem jednak wszystko zaczęło się zmieniać. Wpatrywała się w źrenice dziwnego mężczyzny coraz głębiej, pochłaniały całą jej uwagę, tak jakby świat wokół przestał się liczyć. Czuła, że w oku jest coś niezwykłego, co musi dostrzec. Po kilku sekundach (albo i minutach; straciła świadomość mijającego czasu) w samym środku źrenicy pojawiła się niewielka plamka. Wszystko poza tym rosnącym punktem było idealną czernią. Sama plama była szkarłatna, jak krew, którą w ostatnich godzinach oglądała stanowczo zbyt wiele razy. Czerwień wypełniała coraz więcej przestrzeni i w końcu ogarnęła cały świat.

I wtedy świadomość Moniki odpłynęła, pogrążając dziewczynę w przerażającym stanie na pograniczy snu i jawy.

Zgromadzeni w lokalu ludzie ze zdziwieniem obserwowali, jak młoda, piękna latynoska w milczeniu wstaje od stołu, przyjmuje od starca broń, i trzymając w jednej dłoni lekki, zakrzywiony miecz, a w drugiej pistolet maszynowy, z wyrazem ponurej determinacji na twarzy kieruje się w stronę drzwi.

***

Przyjęcie z atrakcjami
Showtime

– Spokój! – Joyce spróbował przekrzyczeć panujący w całym domu rumor. Impreza trwała już w najlepsze: w gardłach gości znikały coraz większe ilości drogich alkoholi, głośną muzykę słychać było w całej dzielnicy, a co najmniej kilka parek znalazło już sobie intymne zakątki, w których mogli kontynuować swoją znajomość z dala od wścibskich oczu gapiów. Niektórzy z przybyłych byli jednak najbardziej zainteresowani właśnie sprawą złapanych przed godziną zamachowców. Czas już było podjąć jakąś decyzję.
– Niech ktoś przyciszy tą pierdoloną muzykę i zamknie okna, dobrze? No dobra, wielkie dzięki – mruknął, choć przynajmniej to drugie życzenie zostało spełnione – Pozwólcie mi zatem przedstawić zaistniałą sytuację. Cicho, Pendray, do cholery, zaraz będziesz mógł się wypowiedzieć! – w pomieszczeniu zrobiło się względnie cicho, na tyle, by móc przemawiać do wszystkich – A więc nasi goryle trzymają w jednej z garderób trzech skośnych gnojków, o których nikt się nie upomni, więc możemy zrobić z nimi, co tylko zechcemy. Pani Moreau odstąpiła nam ich głowy, niech będzie błogosławiona. Gdzie ona w ogóle jest? W sumie nieważne. Kto chce zacząć? Pendray?
Niewysoki mężczyzna po pięćdziesiątce był jednym z bardziej przywiązanych do tradycji prezesów agencji zajmujących się prawami autorskimi.
– Posłuchajcie, przyjaciele. Ci trzej wtargnęli na nasz teren, by wsadzić te swoje miecze w niewinne ciało naszej pięknej Caroline. A my nie lubimy, jak ktoś bez pozwolenia wsadza nam różne rzeczy, prawda? – oklaski – Zabić ich. Niech cierpią do końca. To odstraszy następnych.
– Pendray, kolego, jesteś wyrafinowany jak mój dostawca salami. – Cindy Miller, pracująca w marketingu, chlubiła się swoją kreatywnością – Oczywiście, że cała przygoda zakończy się dla nich nieszczęśliwie, czy nie lepiej jednak wykorzystać ich wcześniej w jakiś ciekawy sposób? Skoro możemy ich zmusić, by robili, co tylko przyjdzie nam do głowy... Właśnie, czy możemy? Nie zechcą popełniać samobójstw, uciekać i tak dalej? To by zepsuło całą zabawę.
Odpowiedział jej głos z głębi sali. Należał do doktora Iwanowa, słynnego lekarza, a tak naprawdę dostawcy najsilniejszych prochów w całym Mieście.
– Mogę pomóc, posiadam przy sobie pewne środki, które skutecznie zachęcą ich do współpracy... Oczywiście, nie są tanie, ale zabawa rządzi się swoimi prawami, czyż nie? – znowu rozległy się oklaski. Wielu z gości musiało przyznać sobie w duchu, że doktor potrafił pomóc w naprawdę wielu sprawach.
– Niech więc śpiewają, tańczą, opowiadają kawały! – odparła Miller – Ten, któremu uda się nas rozbawić, zostanie wypuszczony na wolność, a przynajmniej tak możemy im powiedzieć. Nagramy to i sprzedamy jakiejś telewizji. Wyobrażacie sobie show "taniec z ninja"? To byłby hit!
– Nie lepiej kazać im zrobić coś, co robią dobrze? – wtrącił się Joyce – Niech pojedynkują się na śmierć i życie. Damy im miecze, zapewnimy scenografię, ustawimy kamery, naćpamy i jazda! Czad.
– I kto ci to puści w telewizji? – z powątpiewaniem w głosie zapytał Pendray.
– A kto musi wiedzieć, że to się dzieje naprawdę? Możemy oświadczyć, że to tylko wynajęci kaskaderzy.
– Tak to jest, jak do kręcenia filmów zabierają się amatorzy. Mogę coś powiedzieć? Mówiący był niskim, niewyróżniającym się z tłumu mężczyzną w skórzanej kurtce i czapce z daszkiem. Nazywał się Garibaldi i był niezbyt znanym reżyserem filmowym. Nie zależało mu nigdy na wielkiej sławie i sukcesie, żył z pieniędzy odziedziczonych po ojcu. Tworzył głównie dla płynącej z tego satysfakcji.
– Całą siłą takiego materiału byłby jego realizm. Udawaną walkę mogę przecież nakręcić dużo lepiej, korzystając z efektów specjalnych, dodając klimatyczną muzykę i tak dalej.
– Ale czy prawdziwą sieczkę wyemitują w telewizji? – zapytał ktoś z sali.
– Dwa słowa. – Garibaldi na chwilę zawiesił głos – Film dokumentalny! Codziennie w wieczornych serwisach informacyjnych bez przeszkód przechodzą nawet ostrzejsze akcje!
– A więc ustalone! – wykrzyknął z zadowoleniem Joyce – Dziś wieczorem kręcimy dokument i niech wygra najlepszy skurwysyn!

Sala wypełniła się radosnym rumorem, oklaskami i okrzykami. Nadchodząca noc zapowiadała się naprawdę ciekawie i naprawdę krwawo.

***


Noc zabójców
Wszyscy jesteśmy mordercami

Shackleford ocknął się dopiero nad ranem. Jego mięśniami szarpał nieznośny ból, a głowa pulsowała, tak jakby mózg chciał rozsadzić czaszkę od wewnątrz. Próbując zorientować się, gdzie jest i co się stało, zdał sobie sprawę, że powinien docenić sam fakt odzyskania świadomości. Udało się mu przetrwać, a ponieważ minęło przynajmniej kilka godzin, to chyba był już bezpieczny. Nagle poderwał się na łokcie, rozglądając się za Ortegą. Wciąż leżał na podłodze podejrzanej speluny. Przez małe, zakratowane okna wpadało dzienne światło. Bar był w zasadzie pusty, jeżeli nie liczyć kilku drzemiących na ławkach gości, czterech karciarzy zupełnie pochłoniętych przez wielogodzinną rozgrywkę i, na szczęście, swojej klientki. Dźwignął się z trudem do pozycji siedzącej.

Dopiero teraz mógł się jej przyjrzeć. Siedziała przy pustym stoliku, tępo wpatrując się w przestrzeń. Na jej twarzy malowało się wielkie zdumienie, tak jak gdyby nie mogła uwierzyć w to, co ją spotkało. Po kilku chwilach zauważyła wreszcie, że Shackleford się obudził, ale nie odezwała się nawet słowem, patrząc na niego smutno. W jej oczach widział coś niezwykłego... Nagle wszystko to straciło na znaczeniu, bo zauważył coś dużo bardziej poruszającego. Monika umazana była we krwi. Zakrzepłe czerwone plamy gęsto pokrywały jej włosy, drogą sukienkę, kształtne nogi. Wyglądała jak surrealistyczna, uzależniona od mordów postać z nielegalnego komiksu dla fetyszystów. Tylko że to się działo naprawdę.

– Co się stało? Dlaczego...? – wskazał ręką na jej ubranie – Co z żółtkami?
– Martwi. – odpowiedziała dopiero po chwili, cichym, łamiącym się głosem – Pokonani.
– Ale jak to się stało?
Ruchem oczu wskazała jeszcze jedną osobę, która wcześniej umknęła uwadze Shackleforda. Mężczyzna ten siedział w jednym z kątów, delikatnie kołysząc się na bujanym krześle. Miał przynajmniej siedemdziesiąt lat, ale choć jego włosy już dawno posiwiały, on sam trzymał się całkiem nieźle. Nosił długi, ciemny płaszcz i świetnej jakości skórzane buty. Cokolwiek by nie mówić, miał swój styl. Odwzajemnił spojrzenie agenta, przyglądając mu się uważnie.

Shackleford, starając się zapomnieć o potwornym bólu, poderwał się na nogi i przyskoczył do obcego faceta. Złapał go za płaszcz i chciał dźwignąć do góry, ale był jeszcze za słaby i wysiłek prawie go zamroczył. Porzucił więc ten zamiar i zaczął mówić od razu, krzycząc człowiekowi w twarz.
– Coś ty jej zrobił, świrze? Do cholery, czemu jest cała zakrwawiona?
O dziwo, nieznajomy nie zareagował, choć zapewne mógłby powalić wycieńczonego Shackleforda jednym ciosem. Patrząc na natręta z wyrazem rozbawionej wyższości, wycedził przez zęby odpowiedź.
– Chciała pozbyć się yakuzy. Pomogłem jej. Tyle.
– Czy to prawda? – agent odwrócił się do klientki, która unikała jego spojrzenia.
– Nie wiem... – wybąknęła na początku, by nagle wybuchnąć – Gówno. Wiem. To było jak sen, potworny koszmar. Krew, śmierć, krzyki, flaki, coraz więcej i więcej. I ten strach unoszący się w powietrzu, kiedy szłam do ostatniego skupiska gnojków... Cuchnęli z przerażenia. A teraz wszyscy nie żyją.
Nastała chwila milczenia, po którym Monika kontynuowała, już ciszej, głosem na skraju płaczu.
– Przecież ja nie potrafię walczyć...
– W tym akurat ci pomogłem. – wtrącił się nieznajomy.
– I na pewno nie jestem morderczynią. Nie zabijam. Nie mogłabym.
Mężczyzna roześmiał się. Wściekły Shackleford chciał uciszyć go przy pomocy pięści, ale obcy uchylił się i złapał go za rękę.
– Posłuchaj, panie agencie, lubię was i wam pomogłem, ale jeszcze jedna taka próba i naprawdę się pogniewam. – mimochodem odtrącił dłoń Shackleforda z ogromną siłą – Nie zabijasz? A po co w takim razie wynajęłaś tego faceta?
Milczała.
– Dla ochrony? Na czym polega ochrona? Czyż nie miał po prostu zabijać twoich wrogów, kiedy zajdzie taka potrzeba?
– Tylko w defensywie. – odburknęła, wywołując jeszcze szerszy uśmiech nieznajomego.
– Oczywiście, obrona to tylko jeden z powodów, by zabijać, szkodzić, ranić... Niszczyć! Ile twoich rywalek przepadło, kiedy wznosiłaś się na wyżyny popularności? Nigdy nie zepsułaś komuś dnia z zazdrości, złości, urazy? Po prostu dla zabawy?
– Nie można być miłym dla całej ludzkości. – odparła półgębkiem – Czasem trzeba być lepszym. Czasem trzeba wygrać.
– Bingo! – mężczyzna pstryknął palcami – No właśnie. Nie zarzucam ci, że jesteś nadzwyczajnie podła, bo każdy z nas musi postawić na swoim, żeby przeżyć. – przerwał na chwilę i zapalił fajkę. W barze rozległ się dziwny aromat egzotycznych ziół – A między drobną złośliwością a zabójstwem istnieje już tylko różnica skali. Chciałaś ich śmierci i ja ci pomogłem. Koniec tematu.
Zapadła chwila ciszy, po której obcy nieśpiesznie wstał z krzesła, wygładził swój płaszcz i założył kapelusz.
– I to wszystko? Nie powie nam pan, jak to zrobił i dlaczego? Kim pan w ogóle jest? – Shackleford mówił już spokojniejszym tonem. Musiał się przecież zgodzić ze wszystkim, co przed chwilą usłyszał.
– Nazywają mnie Rabbi. Uczę ludzi. Dzisiaj ukazałem pannie Monice prawdę o świecie, o której zapomniała, choć ktoś bardzo dla niej ważny tak obrazowo jej to wszystko kiedyś wytłumaczył.
Piosenkarka zaniemówiła z wrażenia, próbując domyślić się, o kim mówi ten dziwny człowiek. Nagle zrozumiała. Tego było już za wiele. Rozpłakała się, a łzy spływały po jej pięknej twarzy, mieszając się z zakrzepłą krwią.
– Żegnaj, panie zabójco. Żegnaj, pani morderczyni.

Rabbi skinął im głową i wyszedł z baru. Choć Shackleford długo starał się potem odnaleźć tego starca, nigdy więcej go nie zobaczyli, tak jakby rozpłynął się w powietrzu. Jedyne, co pozostało, to jego słowa, tak różne od kazań kapłanów i polityków.

Tak absolutnie prawdziwe.

John Shackleford i Monika Ortega wypili poranną kawę i po pewnym czasie również opuścili bar. Cały czas milczeli. Przejechali przez śpiące jeszcze Miasto bez żadnych nowych przygód.

Wieczorem piosenkarka zaśpiewała dla Wodza, ale to już zupełnie inna historia.

***

Wspomnienie
Wiosenna opowieść

Słońce pięło się coraz wyżej na czystym, niebieskim niebie. Wiosny w tych nadmorskich okolicach były naprawdę piękne. Dni były już od dawna przyjemnie ciepłe, ale jednocześnie nie gorące, a wieczorami wiatr ciągnący od wody przynosił orzeźwiający chłód. Mała Monika uwielbiała ten wiejski domek swoich dziadków. Nawet to ośmioletnie dziecko doceniało ciszę życia poza wielkim i głośnym miastem. Tutaj mogła całymi dniami buszować po wzgórzach i plaży, nie martwiąc się jeżdżącymi wszędzie samochodami, opowieściami rodziców o "niebezpiecznych dzielnicach", szkołą. Małe mieszkanie Ortegów ograniczało zasób dostępnych rozrywek do oglądania telewizji i czytania, w tym miejscu krępowała ją tylko jej własna wyobraźnia.

Oczywiście, tęskniła za swoimi przyjaciółkami, nawet jeżeli w szkole spędzały wspólny czas głównie na kłótniach i sporach. Chętnie zobaczyłaby tu też swoich rodziców, ale i tak miała się z kim bawić. Kochała swoich dziadków. Babcia, spokojna kobieta, rozpieszczała dziecko przy każdej okazji, a Monika miała dopiero wkroczyć w wiek, w którym nadopiekuńczość naprawdę irytuje. Musiała jednak przyznać, że dziadek był osobą znacznie ciekawszą. Od kilku lat już w zasadzie nie pracował, utrzymując rodzinę z dzierżawy ziemi, miał więc całe dnie dla siebie i rodziny. Spędzał je dbając o ogród, łowiąc ryby, polując, codziennie spacerował po okolicy. Czasem szedł sam w nikomu nieznanym kierunku, ale innymi razami zabierał ze sobą ukochaną wnuczkę na te wyprawy, które zapamiętała do końca życia, nawet kiedy on umarł, a ona została wielką gwiazdą muzyki popularnej.

Tym razem wycieczka miała być nieco dłuższa niż zazwyczaj. Jechali samochodem przez wciąż zielone pola w stronę pobliskiego lasu. Dalej ruszyli na piechotę po ścieżkach wydeptanych przez nielicznych turystów, którzy szukali pod koronami drzew ochrony przed piekącym, letnim słońcem. O tej porze roku prawie nikt się tu nie pojawiał, mogli więc rozkoszować się spokojem, ciszą i widokiem natury jeszcze nie wyniszczonej przez śmieci i skwar.

– Dziadku, dokąd idziemy? – mała dziewczynka uwiesiła się na ręce staruszka. Jej kręcone włosy związane były w zabawne kucyki, twarz opalona, a zęby wyszczerzone w szerokim uśmiechu. Przeżuwała kolorowe cukierki z dużej paczki, otrzymanej wcześniej od babci w ramach prowiantu.
– Zamierzam, moja kochana, pokazać ci coś bardzo niezwykłego i pouczającego. Głos mężczyzny wydał się Monice niezmiernie poważny. Od razu rozpoczęła snuć domysły na temat owego sekretu. W jej myślach pojawiały się niezwykłe obrazy opuszczonych ruin, zaginionych skarbów czy może nawet kosmitów, których widziała w kreskówkach. Nic dziwnego, że była dosyć rozczarowana, gdy po wyjściu z gęstwiny ich oczom ukazała się jedynie rozległa, podmokła łąka. Dziadek przystanął, wdychając wilgotne, gęste powietrze wiosennego przedpołudnia, podczas gdy trochę smutna dziewczynka usiadła na jednym z przewalonych drzew, czekając, aż będą mogli wracać.
– Monika? Przestań się dąsać i lepiej choć tu do mnie.
Naburmuszona dziewczynka podeszła do dziadka, który przykucnął, tak aby ich oczy znalazły się na tej samej wysokości. Rzucił jej nieco pobłażliwe spojrzenie, po czym wskazał palcem w przestrzeń wysoko nad łąką.
– Przypatrz się uważnie, a zobaczysz, o co mi chodzi.
Monika wytężyła wzrok. Na początku widziała tylko błękit nieba, zakłócony może przez drobną mgiełkę, unoszącą się nad mokradłem. Dopiero kiedy zauważyła, że jest ona tak naprawdę stworzona z latających insektów, zdała sobie sprawę, że miliony tych stworzonek wypełniają przestrzeń bagna. Stanęła jak urzeczona. Nigdy wcześniej nie widziała tak ogromnej ilości kłębiących się organizmów. Po kilkunastu sekundach olbrzymia grupa przeleciała nisko tuż obok nich, na chwilkę przesłaniając okolicę.
– To jętki, Moniko! Dzisiejszy dzień należy do nich. Dopiero co przyjęły dorosłą formę. Robi wrażenie, prawda?
Dobrze widoczne już teraz grupy robaków przetaczały się nad lasami. Kiedy siadały, zajmowały każdą dostępną przestrzeń, zmieniając drzewa w ruchliwe kolonie. Były z pewnością obrzydliwe, a być może nawet nieco straszne? Dziadek z łatwością złapał kilka stworzonek i pokazał je wnuczce. Pojedyncze nie różniły się za bardzo od innych skrzydlatych insektów, ale w grupie...
– Dziadku? Dlaczego nie widujemy ich na co dzień? Przecież jest ich tutaj tak wiele...
Staruszek roześmiał się.
– To jest właśnie najciekawsze! To, co widzimy, to tylko dorosła, latająca forma jętek. Jako larwy przeżywają długie miesiące, ale kiedy dorosną, od śmierci dzieli je już tylko kilkanaście godzin! Jutro wszystkie te stworzenia, które teraz widzisz, będą martwe.
Dziewczynka pokiwała głową z niedowierzaniem, wciąż przyglądając się trzymanym przez nią owadom.
– Bez sensu. To po co w ogóle mają żyć? Przez ten czas nie zdążą nic zrobić.
– Och, to nie do końca prawda. Samiczki złożą jaja, tak że w przyszłym roku kolejne pokolenie jętek będzie mogło się wykluć – i tak, znowu przeżyć w dorosłej formie zaledwie jeden dzień. W każdym razie, gatunek przetrwa.
Choć jak większość małych dziewczynek Monika niespecjalnie przepadała za robakami, to sama perspektywa tak żałosnej egzystencji zaniepokoiła ją i zasmuciła.
– Tak już jest, Moniczko... Trzeba się z tym pogodzić. One nic na to nie poradzą. Nawet nie zdadzą sobie przecież sprawy z własnego losu.
Dziadek powoli podniósł dłoń do twarzy i otworzył ją. Kilka jętek natychmiast odleciało, ale jedną trzymał między palcami. Popatrzył na nią przez kilka sekund i zacisnął dłoń.
– Zabiłeś ją! No wiesz...
– Czyżbyś nie zauważyła przed chwilą, że jej życie nie miało żadnego sensu? I tak zdechłaby za kilka godzin.
– Niby tak, ale mimo wszystko...
– Nie ma żadnych "ale". – Głos staruszka znowu stał się poważny. – Musisz nauczyć się odróżniać to, co ważne, od tego, co nieistotne i żałosne... Życie pojedynczych jętek należy do tej drugiej kategorii. Uczę cię tego, ponieważ sam zauważyłem to zdecydowanie zbyt późno. – mruknął bardziej do siebie niż do wnuczki.
– Co w takim razie jest ważne?
– Tego nie wiem – stary roześmiał się cicho – po prostu czuję, że niektóre osoby coś dla mnie znaczą... Na przykład ty, mój mały urwisie. Świat jest zbyt smutny i niebezpieczny, by zajmować się wszystkimi. Czasem trzeba... – chwila pauzy, dziadek uważnie dobierał następne słowa – Sformułować priorytety i zacząć działać.
– Co to znaczy "priorytety"? – Monika, choć całkiem inteligentna i jak na swój wiek oczytana, miała przecież raptem osiem lat.
– Będziesz musiała odróżnić starego dziadka od jętek. Pomóc mi i...
Malutka piąstka dziewczynki zacisnęła się, po czym rozwarła. Zgniecione robaki zsunęły się na ziemię.
– Choć tutaj, Moniko. – Przytulili się, podziwiając stada insektów, wciąż okrążające ich punkt obserwacyjny, niepomne na śmierć swoich pobratymców.
– Chciałbym, aby świat był inny... ale nie jest. Staruszek dyskretnie otarł łzę.
– Nie martw się, dla ciebie zgniotę każdego robala, zobaczysz!
– Wiem, kochana. Wiem. Dla mnie... i dla siebie również.

Słońce zbliżyło się do najwyższego punktu, a potem rozpoczęło powolne zsuwanie się w kierunku horyzontu. Kiedy ostatnie jego promienie oświetlały mokradło, większość jętek nie żyła już od kilku godzin. Małe ciałka tych kilku zlikwidowanych przez ludzkich intruzów wtopiły się w rzesze innych, a w miarę jak dobrały się do nich zwierzęta czy większe owady, świat o nich zapomniał.

Zawsze zapomina.

0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.